16.11.2012

Myślę, że lubię surowość tego bloga.


Chciałbym umieć pisać kiedy chcę, a nie kiedy mam wenę. Dzięki temu mógłbym wysypiać się/chodzić spać jak normalni ludzie. Choć było by to nudne, to może dzięki temu miałbym więcej sił na mierzenie się z każdym kolejnym dniem? I nie żeby było one jakieś wybitnie trudne, o nie. Chodzi raczej o brak chęci do robienia czegokolwiek. Uściślając gdzieś do 18 ich nie ma, a potem są. Ale to albo nie ma jak tych chęci realizować, albo nie ma gdzie, albo nie ma z kim. I kółeczko się zamyka, nie robię nic.

Mógłbym zamknąć ten blog dla widoku publicznego, pisać szczerze co mi leży na sercu, wątrobie; gdziekolwiek. Ale chyba spodobało mi się balansowanie słowem na tyle, że nie chcę tego zmieniać. Lubię mieć świadomość, że niektórzy czytają to, wpatrują się w literki, które wystukałem sobie na podświetlanych zieloną barwą klawiszach i nic nie rozumieją. Mają wszystko przed sobą, a nie łączą faktów, nie kojarzą, że to właśnie o nich.
Bynajmniej nie jestem mistrzem słowa. Daleko mi do tego. Choć miło jest usłyszeć, że dobrze pisze, że świetnie mnie się czyta czy inne tego typu pochwały. Łechcą ego, tak, ale przede wszystkim dają poczucie, że jestem w czymś dobry. I to w takie rzeczy, która przychodzi z łatwością (i równie łatwo nie przychodzi w ogóle).

Chciałem zacząć listopad porządnie, znaczy chodzić na te śmieszne zajęcia, udawać jak bardzo są pasjonujące i jak wielce mnie ciekawi co będzie na następnych. Ale nie wyszło. Bynajmniej nie do końca z mojej winy - rozchorowałem się. W najmniej kurwa odpowiednim momencie.
I tak spadnę na cztery łapy, jak zwykle. Wszystko zakończy się dobrze, mimo, że pod koniec będę czymś tam się stresował. Wbrew wszelkim przeciwnościom kolejny raz, bez większego wysiłku zrealizuję wszystko o co mnie proszono czy ode mnie żądano. I pewnie nawet przez chwilę, gdy całość zostanie spełniona poczuję satysfakcję, że udało mi się; że kolejny raz, mimo, że nikt we mnie nie wierzył, wszystko zostało dokonane.
Lecz cóż z tego, gdy po chwili przyjdzie zwątpienie w sens tego co robię na tej śmiesznej uczelni, z tymi śmiesznymi ludźmi, na tym śmiesznym kierunku. Znów poczuję, że tracę czas, niczego się nie ucząc, nic nie zyskują. No może poza szlifowaniem kłamania, wykręcania się od obowiązków czy doprowadzania do pożądanych wyników jak najmniejszymi kosztami.
Teraz siedzę i myślę, że jak zadzwonią do mnie z pracy, to rzucę to wszystko w pizdu i tam pójdę. Nie dla kasy, bo przecież teraz nie narzekam. Ale dla tego, by móc sobie pierdolnąć później w cv taką dużą firmę. Ubarwię to jakoś ładnie, może nawet będę mieć list polecający, kto wie. Choć jednocześnie tak bardzo się obawiam tego telefonu. Bo przecież to jest korporacja - uosobienie wszystkiego czym gardzę jeśli idzie o pracodawcę. Team meetingi, wyjazdy integracyjne, próbowanie na siłę poznania wszystkich wokół...
Jednocześnie wiem, że nic nie robię, stoję w miejscu, a przecież o pracę, nawet za tak śmieszne pieniądze, ludzie dali by się pociąć. Więc pytanie jakie powstaje, jest złożone, ale sprowadza się do mniej więcej czegoś takiego: „Czy jestem gotów schować swoje podejście do życia i pogardę dla korporacji do kieszeni, udawać, że interesują mnie ludzie w pracy i sama praca, pasjonować się nią i dać radę wstawać i wysiedzieć tam do końca swojej zmiany?” Zielonego pojęcia nie mam. Tak jak nie wiem, czy w ogóle się dowiem. Nawet jak zadzwonią.

Czuję się o tyle mądrzejszy, a popełniam wciąż te same błędy. Tylko tym razem nikt o nich nie wie, bo już umiem je świetnie maskować. Ale pozostaje ja. Ja o tym wiem. I mnie one drażnią/przeszkadzają; sama świadomość, że są mi nie przeszkadza. Tylko co jakiś czas, dopada mnie i siada na głowie. Nie daje się zrzucić. Muszę ją rozłożyć na czynniki pierwsze, usprawiedliwić przed samym sobą, dopiero znika.

Chciałbym być taki jaki chcesz bym był. By uśmiech nie znikał z Twojej twarzy, by troska nie mąciła tych policzków...
Lecz tak mogło być kiedyś. Kiedy wierzyłem jeszcze, że mogę Ci naprawić cały świat. Teraz wiem, że jestem tylko małym trybikiem Twojego życia i tak na prawdę nie mogę nic. A nawet jak mogę cokolwiek, to i tak jest to tylko chwilowe i zaraz dopadnie Cię życie i ja już nic nie zrobię. Znów będziesz taka zwyczajna. Smutne to.
I smutna to świadomość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz