Chciałbym umieć pisać kiedy chcę, a nie kiedy mam wenę. Dzięki
temu mógłbym wysypiać się/chodzić spać jak normalni ludzie. Choć było by to
nudne, to może dzięki temu miałbym więcej sił na mierzenie się z każdym
kolejnym dniem? I nie żeby było one jakieś wybitnie trudne, o nie. Chodzi raczej
o brak chęci do robienia czegokolwiek. Uściślając gdzieś do 18 ich nie ma, a
potem są. Ale to albo nie ma jak tych chęci realizować, albo nie ma gdzie, albo
nie ma z kim. I kółeczko się zamyka, nie robię nic.
Mógłbym zamknąć ten blog dla widoku publicznego, pisać
szczerze co mi leży na sercu, wątrobie; gdziekolwiek. Ale chyba spodobało mi
się balansowanie słowem na tyle, że nie chcę tego zmieniać. Lubię mieć
świadomość, że niektórzy czytają to, wpatrują się w literki, które wystukałem
sobie na podświetlanych zieloną barwą klawiszach i nic nie rozumieją. Mają wszystko
przed sobą, a nie łączą faktów, nie kojarzą, że to właśnie o nich.
Bynajmniej nie jestem mistrzem słowa. Daleko mi do tego. Choć
miło jest usłyszeć, że dobrze pisze, że świetnie mnie się czyta czy inne tego
typu pochwały. Łechcą ego, tak, ale przede wszystkim dają poczucie, że jestem w
czymś dobry. I to w takie rzeczy, która przychodzi z łatwością (i równie łatwo
nie przychodzi w ogóle).
Chciałem zacząć listopad porządnie, znaczy chodzić na te
śmieszne zajęcia, udawać jak bardzo są pasjonujące i jak wielce mnie ciekawi co
będzie na następnych. Ale nie wyszło. Bynajmniej nie do końca z mojej winy -
rozchorowałem się. W najmniej kurwa odpowiednim momencie.
I tak spadnę na cztery łapy, jak zwykle. Wszystko zakończy
się dobrze, mimo, że pod koniec będę czymś tam się stresował. Wbrew wszelkim
przeciwnościom kolejny raz, bez większego wysiłku zrealizuję wszystko o co mnie
proszono czy ode mnie żądano. I pewnie nawet przez chwilę, gdy całość zostanie
spełniona poczuję satysfakcję, że udało mi się; że kolejny raz, mimo, że nikt
we mnie nie wierzył, wszystko zostało dokonane.
Lecz cóż z tego, gdy po chwili przyjdzie zwątpienie w sens
tego co robię na tej śmiesznej uczelni, z tymi śmiesznymi ludźmi, na tym
śmiesznym kierunku. Znów poczuję, że tracę czas, niczego się nie ucząc, nic nie
zyskują. No może poza szlifowaniem kłamania, wykręcania się od obowiązków czy doprowadzania
do pożądanych wyników jak najmniejszymi kosztami.
Teraz siedzę i myślę, że jak zadzwonią do mnie z pracy, to
rzucę to wszystko w pizdu i tam pójdę. Nie dla kasy, bo przecież teraz nie
narzekam. Ale dla tego, by móc sobie pierdolnąć później w cv taką dużą firmę. Ubarwię
to jakoś ładnie, może nawet będę mieć list polecający, kto wie. Choć jednocześnie
tak bardzo się obawiam tego telefonu. Bo przecież to jest korporacja -
uosobienie wszystkiego czym gardzę jeśli idzie o pracodawcę. Team meetingi,
wyjazdy integracyjne, próbowanie na siłę poznania wszystkich wokół...
Jednocześnie wiem, że nic nie robię, stoję w miejscu, a
przecież o pracę, nawet za tak śmieszne pieniądze, ludzie dali by się pociąć. Więc
pytanie jakie powstaje, jest złożone, ale sprowadza się do mniej więcej czegoś
takiego: „Czy jestem gotów schować swoje podejście do życia i pogardę dla
korporacji do kieszeni, udawać, że interesują mnie ludzie w pracy i sama praca,
pasjonować się nią i dać radę wstawać i wysiedzieć tam do końca swojej zmiany?”
Zielonego pojęcia nie mam. Tak jak nie wiem, czy w ogóle się dowiem. Nawet jak
zadzwonią.
Czuję się o tyle mądrzejszy, a popełniam wciąż te same
błędy. Tylko tym razem nikt o nich nie wie, bo już umiem je świetnie maskować. Ale
pozostaje ja. Ja o tym wiem. I mnie one drażnią/przeszkadzają; sama świadomość,
że są mi nie przeszkadza. Tylko co jakiś czas, dopada mnie i siada na głowie. Nie
daje się zrzucić. Muszę ją rozłożyć na czynniki pierwsze, usprawiedliwić przed
samym sobą, dopiero znika.
Chciałbym być taki jaki chcesz bym był. By uśmiech nie
znikał z Twojej twarzy, by troska nie mąciła tych policzków...
Lecz tak mogło być kiedyś. Kiedy wierzyłem jeszcze, że mogę
Ci naprawić cały świat. Teraz wiem, że jestem tylko małym trybikiem Twojego
życia i tak na prawdę nie mogę nic. A nawet jak mogę cokolwiek, to i tak jest
to tylko chwilowe i zaraz dopadnie Cię życie i ja już nic nie zrobię. Znów będziesz
taka zwyczajna. Smutne to.
I smutna to świadomość.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz