Jesteśmy tyle warci ile pamięć o nas. Znaczy to mniej więcej
tyle, że za dużo wart nie jestem, bo nie licząc mej rodziny, pamiętała o mnie
jedna osoba. I nie jest wytłumaczeniem, że w pewnych rejonach imienin się nie
obchodzi. Ja obchodzę i chuj.
I z drugiej strony, to nie jest tak, że mnie bardzo na tym
zależy, by o nich pamiętano. Ot tak czas oraz rum we krwi złożył myśli w taki a
nie inny sposób. Bo przecież w sumie sam nie pamiętam o imieninach innych a tu
mam jakieś halo, że ktoś nie pamiętał o moich. Tak jakoś, taka chwila.
Studia są permanentną farsą. Czy się uczę czy nie i tak
egzaminów nie zaliczam. I już nie wiem czy sam jestem kretynem czy ci co to
oceniają nimi są i robią to z dupy jak chcą.
W sumie nie zależy mi, nigdy nie zależało.
Tylko się zastanawiam czy oni wiedzą co o nich ludzie myślą.
Nie chodzi mi o coś w stylu „nie nauczyłem się, głupi chuj mógłby mi darować,
przecież i tak ma wyjebane” ale o sytuacje gdzie ogarnięta osoba pisze wcale
nie głupie rzeczy a i tak oblewa. Czy przez to, że nie napisała tak jak jaśnie
pierdolony profesor czy inny doktor (ta, bo takie patałachy też „uczą”) mówił
na wykładzie czy padła ofiarą losowania (prace nie są nawet przeglądane tylko
jakaś część oblewa).
Zdaję sobie sprawę, że narzekałem nie raz na system edukacji
„wyższej” w tym kraju, ale on, z roku na rok zaskakuje mnie coraz bardziej. Ma to
kształcić przyszłość narodu, a czuję się tak, jakby to było przedłużenie
gimnazjum. Nie jesteśmy partnerami do rozmowy (dla większości „wykładowców”*) a
ludzikami, których trzeba przesunąć na „zdał” by nie trzeba było przejeżdżać na
pierwszy termin poprawki. A już nie daj bóg na drugi!
Jak na razie idę jak burze i na pięć egzaminów cztery w
dupę. Tak więc oby tak dalej Rof.
Współlokator wyjechał a ja mam szansę napawać się muzyką. Bo
dupy chłopaczyna nie ma to siedzi i smędzi w domu cały czas. Uśmiecham się na
myśl, że odkrywam ją na nowo.
Znajomi... to chyba w jakiś sposób dotyka, gdy w jakiś
sposób ich nie ma. Nie ma znaczenia czy nie ma ich, bo nie chcę by byli czy nie
ma ich bo ich po prostu nie ma. W jakiś sposób, zauważyłem (kolejny raz brawa
dla mnie), że na tyle zaangażowałem się, że zaczyna mi ich brakować. Nie jestem
przekonany czy to dobrze czy źle.
Póki co zaczynam widzieć dno butelki w moim rumie i
definitywnie wiem, że to niedobrze. I chciałbym by ktoś chciał mnie wysłuchać,
lecz zdaję sobie sprawę, że jestem na tyle smutną postacią, że nikt mnie nie
chce, bo ma przecież swoje jednorożce rzygające tęczą i takie tam. A ja
przecież jestem smutnym, dużym człowieczkiem.
I kurwa nie moja wina, że zamiast jakiś dat, miejsc, ludzi
czy innych pierdół mam w głowie dźwięki, które nie śniły się nikomu.
I zobaczysz skurwysynu niedługo każdy się nimi zajara. A jak
nie, to chociaż ja.
P.S. - Agatko nie zapomniałem, po prostu nie chcę pisać
steku przekleństw.
* - nazwanie kogoś, kto albo czyta z ekranu albo siedzi i
dopowiada (rzeczy, które przed chwilą ktoś powiedział, tylko innymi słowami)
nie można nazwać wykładowcą - bo jeśli
tak, to każdy matoł, który czytać umie mógłby wykładać... a nie, czekaj -
przecież tak już jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz