Lekko gorzki smak wypełnia
usta. Płyn delikatnie się pieni, przyjemnie rozgrzewa. Uspokaja. Uszy karmione
są melancholijnym trancem z lat dziewięćdziesiątych. Plecy podtrzymuje fotel,
który dla nikogo nie jest wygodny oprócz mnie. Nie narzucające się światło z
tyłu rozjaśnia pokój skąpany w czerni nocy. Patrzę na sekund wskazówkę dobre
kilka minut. Nawet nie wiem kiedy one mijają. A przecież siadłem tu by coś
napisać.
Najpierw chciałem coś
ładnego. W głowie układały się zdania w stylu „wracając, wiatr wiał na mnie
mocno, jakby chciał wcisnąć nadmiar wody w kąciku oka ponownie w głąb mnie” czy
„powoli pod nogami przesuwał się chodnik - popękany jak ja”.
Potem chciałem napisać list,
którego nigdy bym nie wysłał. Ale przynajmniej w nim bym sobie pokrzyczał. Lepiej
by mi było, uspokoiłbym się. Może za kilka szklaneczek pomyślałbym, że warto by
go było wysłać?
Stanęło jednak na tym, że
napiszę ot tak, po prostu. I jest to zdecydowanie trudniejsze niż oba powyższe
pomysły.
Wiem dokładnie co się stanie.
Nic. Za trzy, cztery godziny położę się na łóżku z głową ciepłą od krążącego
alkoholu. Zasnę. Może wstanę a może nie. Nie ma to znaczenia. Nie będzie żadnych
niespodzianek. Nie stanie się nic nieoczekiwanego. Przecież tyle rzeczy do
zrobienia, tyle obowiązków, a trzeba zrobić tak by wszyscy byli szczęśliwi.
Bez znaczenia jest nagła
potrzeba. Nie da się - nie można ot tak łamać terminarza, który jest ustalony. No
bo jak to? Wyjątki? Przecież to nie możliwe; przecież to wszystko może
poczekać.
Czytałem wcześniej to co
napisałem z miesiąc temu, ale nie wkleiłem na bloga - nic nie straciło ze
swojej aktualności.
To chyba smutne.
Miałem chwilę. Czułem jak
przygniata mnie do podłogi. Musiałem wyjść na powietrze, uciec od swojego
spojrzenia w lustrze.
Zaczyna być zimno. Tak przyjemnie.
Cicho. Spokojnie.
Wydaje mi się, że
przemyślałem swoje dalsze posunięcia.
Tylko tym razem to nie jest
gra.